twórczość fanów - witaj!
Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości
.
FAQ
Szukaj
Użytkownicy
Grupy
Galerie
Rejestracja
Zaloguj
Forum twórczość fanów Strona Główna
->
Fanficki
Napisz odpowiedź
Użytkownik
Temat
Treść wiadomości
Emotikony
Więcej Ikon
Kolor:
Domyślny
Ciemnoczerwony
Czerwony
Pomarańćzowy
Brązowy
Żółty
Zielony
Oliwkowy
Błękitny
Niebieski
Ciemnoniebieski
Purpurowy
Fioletowy
Biały
Czarny
Rozmiar:
Minimalny
Mały
Normalny
Duży
Ogromny
Zamknij Tagi
Opcje
HTML:
NIE
BBCode
:
TAK
Uśmieszki:
TAK
Wyłącz BBCode w tym poście
Wyłącz Uśmieszki w tym poście
Kod potwierdzający: *
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Skocz do:
Wybierz forum
O forum
----------------
Pytania?
Zgłoszenia
Konkursy
Wasze propozycje
Opowiadania
----------------
Fanficki
Powieści
Wiersze
Ogólnie
Niekończące się opowieści
RPG
Opo/fice/etc
Rysunki
----------------
Fanart
Szkice
Obrazy
O Wszystkim i o niczym
----------------
film
Manga i Anime
Muzyka
O wszystkim co się da
Fancluby
Gry
Przegląd tematu
Autor
Wiadomość
Dirae
Wysłany: Pią 22:41, 08 Wrz 2006
Temat postu: [FMA] Deszcz
Też się mogło o oczy obić, bo już w sieci jest.
Myślałam, czy by tego nie podzielić na dwa posty, ale tak się akapity składają, że jeden z nich byłby bezsensownie krótki.
Ostrzeżenia... No cóż, chyba trąci shonen-ai, niestety takie moje skrzywienie.
Z ukłonami, Dirae.
D E S Z C Z
Central City ociekało w strugach deszczu, zresztą nie tylko ono. Całe Amestris nie widziało pogodnego nieba od wielu dni. Jedynie wciąż te same szare chmury tak jednolicie pokrywające niebo, że aż trudno było wobec nich używać liczby mnogiej. Wielka chmura przysiadła nad krajem i za żadne skarby świata nie chciała się stamtąd ruszyć. Choć z drugiej strony nikt jej niczego nie proponował, więc może?
Pierwsze dni tej ulewy nie wywarły na nikim wrażenia, po wielu tygodniach suszy była to miła odmiana, choć w czerwcu trochę nieoczekiwana. Po tygodniu stało się jasne, że wiele rzek niebawem wystąpi z brzegów. Uwaga wszystkich skupiła się na podwyższaniu wałów. Potem deszcz, nie bacząc na ludzkie opinie, odciął od świata kilka miast i miasteczek. Rozmyte drogi stały się nieprzejezdne, a niewiele później rwąca rzeka przerwała trzy mosty kolejowe. Tydzień później nadal nie było końca ulewie.
Za oknami okazałego wojskowego budynku trwała od kilkunastu dni ta sama szarość. Szara, szarawa i zupełnie nijaka. Przelewająca się przed ludzkimi oczami i przyprawiająca o mdłości. Jedynie kałuże na placu apelowym się zmieniały. Z dnia na dzień rozrastały się do niewyobrażalnych rozmiarów i jeśli ktokolwiek i kiedykolwiek narzekał na wysokie cholewki wojskowych butów, to teraz radykalnie zmieniał zdanie.
Przeciągłe ziewnięcie wybiło się ponad ogólny szmer w sporej wielkości pokoju, jednak zostało ono z premedytacją zignorowane, przez znajdujących się w nim żołnierzy. Hawkeye nadal starała się skłonić Black Hayate do nie zjedzenia ostatniego raportu z północy, choć w sumie do niczego innego się on nie nadawał. Fury z wdziękiem rozkładał przenośną radiostację na części pierwsze. Po co? Tego nie wiedział nikt i nikt nie miał ochoty tego dochodzić. Havoc starał się wyglądać na zapracowanego, choć cała jego uwaga skupiała się no obserwowaniu tego, jak Pułkownik wpatruje się tępym wzrokiem w blat swojego biurka. Pułkownik tymczasem nudził się niemiłosiernie. W zasadzie faktycznie nie było, co robić. Większość kraju była odcięta od stolicy, a w stolicy nie było absolutnie nic do roboty. Mustang znów ziewną, wcale nie starając się tego ukryć. Dotknął dłonią kubka z herbatą i skrzywił się z dezaprobatą. Pstryknął palcami by nadać brązowemu płynowi temperaturę, która uczyniłaby go zdatnym do picia.
- Idę się przejść – powiedział w końcu. Przeciągając się wstał od biurka.
Do drzwi odprowadziło go wymowne spojrzenie Havoc’a, które można by streścić w kilku słowach „Idź się utop”.
- Nie mam tego w planach – dodał Roy zamykając za sobą drzwi, doskonale zdając sobie sprawę, że to jeszcze bardziej zdenerwuje podporucznika. Zawsze lepszy wkurzony Havoc niż ciągła nuda deszczowego dnia. Może było mu jednak trochę żal Rizy i Kaina, którzy pozostali w pokoju, stężenie dwutlenku węgla niechybnie musiało zacząć tam wzrastać. Havoc i te jego papierosy, paskudny nałóg nie do wyplenienia. Ani groźby, ani prośby nie odnosiły skutku. Z drugiej strony ten nałóg już raz uratował im życie. Roy uśmiechnął się pod nosem do tych wspomnień. Za nic w świecie nie chciał przeżywać tego jeszcze raz, ale na swój sposób samo wspomnienie było miłe.
Popatrz, co się stało z prezentem od mojej byłej – westchnął Havoc trzymając w palcach to, co pozostało z zapalniczki. – Cholera. Nawet nie chce się zapalić. Pułkowniku, mógłbyś mi dać ognia. Opsss Sorry, oczywiście, że nie możesz – dodał z tym swoim uśmieszkiem przyozdobionym trzymanym w zębach papierosem.
Być może nie przeżyliby tego, gdyby nie ta zapalniczka. Pozostało dziękować Havoc’owi za jego złe nawyki, a także jego byłej za tak użyteczny prezent. Roy podziękowałby jej również za to, że można było ją nazwać „byłą”.
Szedł korytarzem zupełnie nie zwracając uwagi na innych, którzy wpadli na ten sam pomysł, a było ich wielu. Pogoda zdecydowanie źle wpływała na morale wojskowych, ale nikt nie zamierzał nic z tym robić. Zatrzymał się przy jednym z okien i spojrzał na znajdujący się w dole plac apelowy, a może raczej jezioro, z którego jak maszt osiadłego na mieliźnie wraku wyrastał maszt z flagą państwową. Coś jednak w tym widoku było nie tak. Coś psuło tę szarą monotonię, wprowadzało kłujący w oczy dysonans. Coś, co balansowało na krawędzi pola widzenia Pułkownika. Zupełnie odruchowo odwrócił głowę by móc się temu przyjrzeć. Uśmiechnął się trochę pobłażliwie.
- A temu się na spacery zebrało – powiedział sam do siebie obserwując czerwony płaszcz wędrujący wzdłuż otaczającego siedzibę muru. Ubranej w płaszcz osoby nie było zbytnio widać, ale i tak przecież jasne było, kim ona jest. – Jeszcze się przeziębi i będzie problem – westchnął z wyraźną przesadą.
Przeczesał palcami włosy i zastanowił się na ile przeziębiony Edward byłby kłopotliwym dodatkiem do i tak nudnego dnia. Ile było za, a ile przeciw w sumie nie policzył. Jakoś w połowie listy zupełnie zapomniał, po co zaczął ją tworzyć. Co innego zaczęło kłębić się w jego głowie. Wrócił do pokoju i bez słowa zabrał stamtąd swój płaszcz i parasol. Nie zwrócił uwagi na pytające spojrzenie Rizy, czy wręcz oskarżycielski wzrok Havoc’a. Po prostu wszedł i wyszedł.
Woda na placu sięgała mu do kostek, deszcz uderzał o płótno parasola, jakby jego jedynym celem było rozerwanie go na strzępy. W tworzącej krajobraz szarości Edward był widoczny jak na dłoni. Oparty o chłodny mur, z kapturem nasuniętym na oczy, z dłońmi w kieszeniach i wzrokiem utkwionym w swoich butach. Zupełnie zamyślony. Roy czuł, że mógłby się teraz założyć o dość dużą kwotę, że odgadłby myśli chłopaka, ale nie było, z kim się zakładać. Podszedł bliżej i czekał na jakąś reakcję. Było zimno, a im bardziej człowiek stawał się mokry, tym to zimno stawało się bardziej dokuczliwe. Niby to było oczywiste, a jednak, Roy dopiero po kilku minutach powiązał ze sobą te dwie rzeczy. Chłodne podmuchy wiatru wprawiały ciało w drżenie, przenikały aż do kości. Edward nadal opierał się o mur, z krawędzi jego kaptura raz po raz skapywały większe krople. Woda z apelowego jeziora bez przeszkód wlewała mu się do butów, a on stał tak, jakby zupełnie tego nie zauważał. Jakby świat nie istniał. Minuta, dwie, trzy, pięć, dziesięć.
„Jak długo jeszcze” – zastanawiał się Roy powoli przesuwając wzrok, po wciąż dziecięcej sylwetce. Jak łatwo było, na co dzień zapomnieć o tym, że Edward to nadal dziecko. Jak bardzo sam Elric starał się udowodnić, że dzieckiem nie jest. A wszystkie te starania były na nic wobec takiej chwili, gdy świat zaczynał go przerastać. Czasami z pozoru drobna rzecz potrafiła doprowadzić go do tego stanu.
- Edward – Roy przerwał tę bezsensowną ciszę, starając się, by jego głos brzmiał jak najbardziej oficjalnie. Tak jak tamtego dnia, gdy chłopak przyjechał do stolicy, ponad cztery lata temu, choć czasami wydawałoby się, że minęły całe wieki.
Edward spojrzał na niego, jego oczy wyglądały jak dwie szklane kulki wypełnione płynnym złotem. Zupełnie wyprane z jakiś konkretnych emocji, wszystko się w nich przelewało w spokojnym tańcu. Patrzyły na świat jakby niewidzącym wzrokiem.
- Tak Pułkowniku? – głos chłopaka nie wiele wybijał się ponad szept. Usta ledwie drgnęły wypowiadając te słowa.
I znów zapadło milczenie, Roy nie miał pojęcia, co ma w sumie powiedzieć. Jaką strategię obrać, by osiągnąć cel? Cel, którego sam jeszcze nie określił.
- Miałeś mi zdać raport – zaczął formalnie.
- Od wczorajszego wieczora leży na biurku – padła automatyczna odpowiedź. Było jasne, że w ten sposób, do niczego nie uda się dojść. A że raport był na biurku, o tym Roy wiedział, był jedynie ciekaw reakcji.
- To chyba nie najlepszy pomysł, stać tu jak słup soli. Zardzewiejesz.
Dziwny dźwięk, jaki wydobył się z ust Elrica był czymś na pograniczu westchnięcia pełnego zrezygnowania a beznadziejnego śmiechu. Rzadko spotykana mieszanka.
- Stanie tutaj na pewno nie pomoże nikomu – dodał Pułkownik.
Edward drgnął, ale nic nie powiedział. Znów wpatrywał się w wodę pod swoimi nogami, jakby była ona najciekawszą rzeczą na świecie. Przygarbiony, przemoczony, obojętny – w połączeniu z deszczem, każdego patrzącego nań mógł wpędzić w ciężką depresję.
- Idziemy – zawyrokował Roy, chwycił go za rękaw płaszcza i pociągnął w stronę budynku.
To nie był najrozsądniejszy pomysł, jak się po chwili miało okazać. Może to szarpnięcie było za mocne, a może Edward był zbyt zamyślony by utrzymać równowagę? W ostatniej chwili Pułkownik zdołał go złapać. Parasol upadł w kałużę i dał się porwać wiatru. Elric zawisł niczym szmaciana lalka w ramionach swojego przełożonego, ale jakoś zupełnie to do niego nie docierało. Istniał jedynie szary mur oddzielający go od miejsca, w którym za wszelką cenę chciałby być. Za wysoki, by móc go przeskoczyć, nieskończenie długi, nieskończenie wytrzymały.
- Al... – szepnął.
Roy widział jak w złotych oczach pojawiają się łzy i jak spływają one po bladych policzkach. Chłopak zaś zupełnie ich nie zauważył. Myślami był gdzieś bardzo, bardzo daleko. Umysł ledwie związany z ciałem, niepomny na jego potrzeby. Rzeczywistość rozpływała się w załzawionych oczach. Kolejny podmuch wiatru sprawił, że zadrżał. To było jak decydujący bodziec, na który Roy czekał. Już bez słowa wziął go na ręce, czuł niezdrowe ciepło bijące od niego. Parasol był już gdzieś daleko, nie było sensu go gonić i łapać. Skierował się prosto w stronę jednego z bocznych wejść. Szedł szybko, rozchlapując butami wodę, ale nie biegł. Metalowy łokieć w mało przyjemny sposób wbijał mu się gdzieś w okolicy mostka, a jednak bardziej jego uwagę przykuł moment, gdy lewa dłoń Edwarda zacisnęła się chwytając kawałek jego marynarki. Było w tym coś dziecięcego, coś, co przypominało Pułkownikowi córeczkę Maesa. To jak czasami przytulała się do swojego ojca szukając...? Czego? Opieki, pomocy, zrozumienia...
Pokój był niewielki, jego jedyne okno pokrywała warstwa kurzu i farby, przez którą nawet w słoneczne dni wpadało tu niewiele światła. Jakie było pierwotne przeznaczenie tego miejsca, tego już chyba nikt nie wiedział, a z czasem uzbierała się tu kolekcja różnych gratów niewiadomego pochodzenia. Jakieś biurka ustawione jedno na drugim pod ścianą. Jakieś mapy pozwijane w wielkie rulony i pokryte kilkucentymetrową warstwą kurzu, kilka krzeseł, stary komplet wypoczynkowy w postaci dwóch foteli i kanapy. Z tego wszystkiego, jedynie ta kanapa miała teraz dla Roya jakieś znaczenie. Co z tego, że była zniszczona. Ważne, że w ogóle tam była.
Edward spał. Zupełnie nieświadomy obejmującego go ramienia i dłoni, która delikatnie przeczesywała jego włosy. W półmroku Roy przyglądał się wąskiej linii zaciśniętych ust i zamkniętym powiekom. Wsłuchiwał się w strzępki wyrazów, jakie wyrywały się z ust chłopca. Trudno było w nich dopatrzyć się jakiegoś sensu.
- No i na co ci to było Ed? – szepnął, ciesząc się w duchu, że blondyn tego nie słyszy.
Przesunął palcami po jego wyschniętych ustach, w głowie zaświtała mu niezbyt rozsądna myśl, a jednak była tak kusząca. Przytulił go do siebie jeszcze mocniej, splótł swoje palce z jego i złożył na jego ustach delikatny pocałunek. Dawno nie czuł się w takiej chwili, tak niepewnie. Delikatna słodycz walczyła o palmę pierwszeństwa z cichym lękiem. Co się stanie, jeśli Edward się obudzi? Co powie? Co zrobi? Co pomyśli?
A jednak spał dalej, otulony starym pledem i ramieniem Pułkownika, skulony, rozpalony i wciąż płakał. Roy ostrożnie przesuwał dłonią po jego policzku, ścierając słone łzy. Chwilami, zupełnie nieświadomie zaczynał szeptać jakieś pocieszające bzdurki, jakby to mogło pomóc. Za oknem zapadł zmrok, deszcz padał dalej, ale uderzenia o metalowy parapet jakby nieco osłabły.
Ktoś zapukał do drzwi i do pokoju wpadł wąski snop światła. Roy zmrużył oczy, dopiero po dłuższej chwili przywykły one do światła na tyle by mógł rozpoznać stojąca w futrynie sylwetkę. Ostrożnie wstał, układając głowę Edwarda na prowizorycznej poduszce ze swojego płaszcza.
- Niech tu śpi – powiedział, odgarniając grzywkę z jego czoła. – Nie sądzę by obudził się przed południem, a do tego czasu zdążę tu wrócić.
- Tak – odpowiedział mu przeciągle Jean nie wyjmując nie zapalonego papierosa z ust.
Szli korytarzem w milczeniu. Nikogo tu już nie było. W takie dni nikt nie miał ochoty zostawać po godzinach. Nawet Scieszka nie siedziała pośród stert raportów. Tylko, co trzecia lampa jeszcze się paliła, więc raz po raz otaczała ich ciemność.
- Coś się stało? – zapytał Roy nie zatrzymując się.
- Ne.
- Przecież widzę.
- Teraz raczej mało widzisz – zauważył Jean spoglądając w stronę zgaszonych lamp.
Roy uśmiechnął się pod nosem, nie musiał pytać o nic więcej. Zatrzymał się w półcieniu, Jean stanął dwa kroki dalej. Deszcz padał.
- Będziemy tak tu stać? – Havoc zapalił papierosa i spojrzał na niego przez ramię. W powietrzu rozniósł się ostry zapach papierosowego dymu.
Roy podszedł bliżej. Uśmiechając się z pobłażaniem wyjął mu papierosa z ust. Zaciągnął się, nie lubił tego smaku, przynajmniej nie w tej postaci. Zdecydowanym ruchem pociągnął Havoca za kołnierz i pocałował go. W takich chwilach nawet smak papierosów wydawał się słodkim.
- Jean, jesteś zazdrosny – bardziej to stwierdził niż zapytał, spoglądając mu prosto w oczy.
- A powinienem być?
- Idiota – westchnął Roy uśmiechając się. – Chodźmy do domu.
Cała stolica spała. Deszcz powoli przestawał padać, jakby znudziło mu się już Amertis. Kolejny dzień miał być już inny, i chyba dobrze, bo przecież ile może padać? W końcu musi wyjść słońce.
K o n i e c .
fora.pl
- załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Programosy
Regulamin